ZAOLZIE

Polski Biuletyn Informacyjny

dokumenty,  artykuły, komentarze, aktualności

Numer 12/2008 (60)

CIESZYN

23 grudnia 2008

wersja do druku  MS Word  (doc)

   powrót do strony głównej   www.zaolzie.org  

 


SPIS TREŚCI

1.   GDY PIERWSZA GWIAZDECZKA...

GDY PIERWSZA GWIAZDECZKA...


„Gdy pierwsza gwiazdeczka na niebie zaświeci,

to koło choinki stają polskie dzieci...”

            Ten fragment wierszyka, zapamiętanego z dzieciństwa, przyszedł mi na myśl, gdy w książce Jana Szymika „Doroczne zwyczaje i obrzędy na Śląsku Cieszyńskim” przeczytałam, że „choinka bożonarodzeniowa u nas (na Zaolziu – przyp. A.S.) jest rodzimym, starodawnym symbolem Świętego Czasu (Godów) – (tytułem wyjaśnienia trzeba zaznaczyć, że Jan Szymik w innym miejscu swej książki podaje, iż określenie Święty Czas wywodzi się z tradycji katolickiej, Gody natomiast z ewangelickiej, dwóch wiodących religii wyznawanych na Śląsku Cieszyńskim – przyp. A.S.) i nie przywędrowała ona tutaj jakoby z Tyrolu czy wręcz Niemiec, skąd ewentualnie najwyżej przywędrować mogły niektóre jej ozdóbki (bombki, lameta itp.)”.

            Wypatrując w dniu wigilijnym pierwszej gwiazdki na niebie, cieszyliśmy się na choinkę, którą we wczesnym dzieciństwie – jak u Szymika – przynosiły nam aniołki, później zaś – jak w omawianej tu książce: „Dzieci, po przyjściu ze szkoły, zdobiły choinkę jabłuszkami, orzechami włoskimi, łańcuchami ze słomy i kolorowego, połyskliwego papieru,   i watą; znacznie później już,  a to mniej więcej od lat 20-tych  XX wieku , szklanymi bańkami – bombkami i świeczkami, a dziś nawet elektrycznymi lampkami. W niektórych domach, przeważnie miejskich, choinkę ozdabiali rodzice w tajemnicy przed dziećmi, które pomagały również matce (dziewczynki) i ojcu (chłopcy) w różnych zajęciach domowych. Wszelkie polecenia rodziców wykonywały chętnie, by nie narazić się na burę czy nawet karę, bo wierzyły, że „Gdo oberwie we Wilije, tyn bydzie bity przez cały rok”.

            Skąd się jednak wzięła u Szymika teoria, że choinka jest na Śląsku Cieszyńskim rodzimym zwyczajem? Oto fragmenty jego opisu dawnej tradycji, tak dawnej, że nie zajmując się głębiej ludowymi zwyczajami i nie pochodząc ze wsi, nigdy dotąd o niej nie słyszałam: „W nocy przed Wigilią Bożego Narodzenia, czyli w kończącym się Szczodrym Dniu (opis poniżej – przyp. A.S.), udawały się dawniej panny do lasu po „swoje szczęście”. Z domu wychodziły około północy. Szły w pojedynkę, gdy las był blisko, lub z młodszą siostrą, jeśli las znajdował się dalej od domostwa. Tam ścinały nieduże drzewko iglaste i zabierały je do domu. W drodze powrotnej musiały uważać, by się z nikim nie spotkać, bo wówczas to, co potajemnie zabrały z lasu, nie przyniosłoby im oczekiwanego szczęścia, bo przeszłoby ono na tego, którego spotkały. Przyniesione do domu owo „szczęście, czyli drzewko, najczęściej był to świerk (jodłę bowiem u nas zawsze szanowano, szczególnie we własnym lesie), ozdabiały kolorowymi wstążkami najczęściej z papieru krepowego, a następnie stawiały w ogrodzie w rogu płotu przed chałupą. Taka choinka była owym „szczęściem” swobodnej dziołchy – wolnej panny, dlatego nazywano ją właśnie szczęściem. Musiała też każda pilnować swojej choinki, ponieważ skradzenie jej – złośliwi zawsze się znajdą – oznaczało, że wkrótce za mąż nie wyjdzie. Szczęście w rogu płotu stało przez cały Święty Czas (Gody), czyli od Wigilii Bożego Narodzenia (24 XII) aż do Trzech Króli (6 I) włącznie. Z biegiem czasu choinkę tę przeniesiono do izby, najczęściej kuchni, gdzie pierwotnie zawieszano ją na tragarzu – belce pod powałym (sufitem) wierzchołkiem w dół w środku izby i chyba dopiero wtedy otrzymała nazwę podłaźniczka. Podłaźniczkę bardzo często zawieszano też w rogu izby nad stołem w świętym kącie. Dopiero przed około 200 laty zaczęto ją stawiać wierzchołkiem do góry w rogu izby, identycznie jak w rogu płotu, obok umieszczanego tam od niepamięci snopka zboża, najczęściej żyta. Z czasem choinka zupełnie wyparła z izby snopek”.

            Ciekawe, czy coraz bardziej przyjmujący się u nas zwyczaj stawiania w ogrodzie suto oświetlonej choinki, który nie tak dawno przywędrował do Europy, po prostu nie zatoczył przez wieki koła? Czy nie został sprowadzony do Ameryki przez cieszyńskich osadników i nie powrócił w strony rodzinne – i nie tylko – już jako obcy, przejęty z cudzego źródła? Pozostawiam ten dylemat etnografom...

            Opisywane przez Jana Szymika zwyczaje i obrzędy świąteczne Śląska Cieszyńskiego w dużej mierze pokrywają się z tymi, które przedstawiliśmy przed rokiem na podstawie opracowania Władysława Młynka. Różniące tych autorów drobne niuanse mają dwojakie korzenie: geograficzne i wyznaniowe. Źródłem, z którego czerpał Władysław Młynek, było kilka wiosek zaolziańskiego Podbeskidzia, a więc obyczajowość wiejska regionu górskiego, z przewagą wyznawców luteranizmu. Żarliwy katolik Jan Szymik opiera się w swej książce na katolickim kalendarzu liturgicznym, a będąc z pochodzenia Dolanem (mieszkańcem północnego obszaru przemysłowego), siłą faktu bardziej koncentruje się na obyczajowości małych miast i osiedli robotniczych, obyczajowości swego domu rodzinnego, choć zajmuje się w swej książce obszarem całego Śląska Cieszyńskiego. Dzieli ten teren na trzy części różniące się nieco nie tylko pod względem zwyczajów i obyczajów, ale także pewnych elementów gwary, którą po dzień dzisiejszy posługuje się, zwłaszcza na Zaolziu, autochtoniczna ludność polska, nie wyłączając inteligencji. Różnice między tymi obszarami są jednak naprawdę nieduże. Moim zdaniem większe znaczenie od geograficznego aspektu miejsca zamieszkania miał w przeszłości aspekt społeczny. Na wsi siłą faktu inaczej obchodzili święta siedlocy (majętni gospodarze), zagrodnicy, chałupnicy, wymiynkorze (dożywotnicy) oraz komornicy (bezrolni najemcy), w mieście natomiast robotnicy, rzemieślnicy i inteligencja i to zależnie od zamożności. O szlachcie nie wspominam, gdyż nie było u nas rodzimej szlachty.

            Wróćmy jednak do opisu bożonarodzeniowych zwyczajów i obrzędów zawartych w książce Jana Szymika. Kierując się kalendarzem liturgicznym, autor zaczyna ten opis od adwentu. Pisze „Jego kościelnym i ludowym symbolem u nas jest zielony wieniec upleciony z gałązek drzew iglastych, zwykle świerka, z umieszczonymi na nim czterema świeczkami zwanymi adwentowymi, które kolejno w każdą niedzielę Adwentu zapala się zazwyczaj do niedzielnego obiadu oraz częściej podczas wieczornej modlitwy domowej. Wszystkie kobiety w Adwencie ubierały się na Śląsku Cieszyńskim w ciemniejszy i skromniejszy przyodziewek, odkładając na ten czas także kosztowności oraz inne ozdoby. Pogoda w tym czasie bywa u nas wietrzna, a wiejące wiatry nazywa się tutaj adwentowymi. Dodajmy, że zachował się jeszcze w pamięci starodawny zakaz przędzenia wełny i darcia pierza we wszystkie czwartki. [...] Powody tych obowiązujących zakazów trudno już wytłumaczyć. Przed wielu laty zapytana o nie pewna stara, ale rezolutna kobieta odpowiedziała krótko: Nie śmi se i basta! Co chcecie jeszcze słyszeć?”.

            Wśród zwyczajów ludowych przypadających w Adwencie, choć niekoniecznie bożonarodzeniowych, wymienia Szymik znane i w innych regionach Polski „Andrzejki”, czyli wróżenie na podstawie figur powstałych z lanego ołowiu lub wosku w dniu św. Andrzeja (30 listopada), praktykowane wyłącznie w gronie starszych dziewcząt i przytacza powtarzane przy tym wierszyki, np.:

   Święty Andrzeju,

   Ty mój dobrodzieju!

   Pomóż mi wywołać tego,

   Co chciałabych go

   Za męża swego!

Dalej w kolejności chronologicznej opisuje Szymik Barbórkę (4 grudnia), której obchody na Zaolziu, takie jak w całym polskim górnictwie, zanikły po roku 1939, najpierw w związku z wybuchem wojny i okupacją niemiecką, zaś po II wojnie światowej w związku z odgórnym wprowadzaniem przez czeskich komunistów ateizmu i celowym likwidowaniem przez władze czeskie wszystkiego, co polskie.

6 grudnia to oczywiście dzień św. Mikołaja. Gdy o zachodzie niebo było czerwone, mówiono, że „Mikołoje pieką”. Wiązało się to ze zwyczajem pieczenia w tym dniu figurek Mikołaja i diabła ze słodkiego ciasta obrzędowego, nazywanych mikołojkami. Tym ciastem obdarowywano dzieci i młodzież oraz służbę domową. W tym dniu chodzili i często dotąd jeszcze chodzą „Mikołoje” – orszak przebierańców. „Mikołaj, obowiązkowo przebrany za biskupa, zawsze mikołajkowemu orszakowi przewodził. Najczęściej występował tylko z diabłem, ale nierzadko prowadzili jeszcze ze sobą anioła, a w niektórych okolicach także Pannę Maryję. Rzadziej było i tak, że w orszaku mikołajowym byli jeszcze inni przebierańcy, jak np. Żyd, którego zadaniem było przyjmowanie „zapłaty” za odwiedziny. [...] Mikołaj egzaminował kolejno wszystkie dzieci ze znajomości Ojczenasza, Zdrowaśki, Anielestróżu, pieśni i wierszy [...] a z grubej księgi wyczytywał tzw. grzechy – występki i przewinienia każdego dziecka osobno, po czym odbierał od niego przyrzeczenie poprawy i obdarowywał wszystkie dzieci podarunkami uprzednio przygotowanymi przez rodziców” – czytamy w książce Jana Szymika – i nieco dalej stwierdzenie, z którym się w pełni identyfikuję, uważając, że dotyczy to również całej Polski: „Po roku 1948 władza polityczna z życia publicznego i prywatnego wszelkimi dostępnymi jej środkami ostro eliminowała u nas obchody św. Mikołaja. Rugując tę tradycję wprowadziła na jej miejsce całkiem zeświecczonego jakiegoś, Dziadka Mroza, który ubrany na czerwono w stylu ruskich bojarów, przyjeżdżał na saniach zaprzęgniętych w renifery skądś z północy Syberii, a nie schodził z nieba po drabinie, jak nasz poczciwy święty Mikołaj [...] Obecnie, w ledwo raczkującej demokracji, za to w bezwzględnie drapieżnym kapitalizmie znów wszelkimi sposobami narzuca się nam obce wzory w postaci niejakiego Santa Klausa, który w zasadzie niczym się nie różni od ateisty Dziadka Mroza [...] Wręcz okropne pod każdym względem zubożenie tych tzw. „nowoczesnych”, obchodów mikołajkowych, trwające od ponad pół wieku znacznie i wyraźnie zmienia na niekorzyść wszelkie cechy naszej tradycyjnej obrzędowości i obyczajowości ludowej...”.

O tym, że kolejnych dwanaście dni „Od Łucyje do wilije” (od św. Łucji – 13 grudnia – do wigilii Bożego Narodzenia) wróżyć miało pogodę na kolejnych dwanaście miesięcy nadchodzącego roku, pisaliśmy już przed rokiem, omawiając opracowanie Władysława Młynka. Jan Szymik obok tego pisze jeszcze o kilku innych zwyczajach związanych z tą datą, m.in., że tego dnia pod wieczór stawiano w oknach zapalone lampki olejne, a później naftowe, lub świece, zaś młodzież – pomimo adwentu – do późnego wieczora hucznie bawiła się w karczmie. Światło w oknach i hałaśliwa zabawa miały odstraszyć od ludzkich siedzib czarownice, które co roku tego dnia odbywały swój sejmik na Łysej Górze. Niektórzy informatorzy – według Szymika – twierdzili natomiast, że światło w oknach wystawia się, ponieważ jest to najdłuższa noc w roku, gdyż „Święto Łuca dnia przirzuca”.

I kolejny zwyczaj przedświąteczny, o którym już była mowa na wstępie, tzw. Szczodry Dzień, 23 grudnia. Przyznaję, że nigdy o tym zwyczaju nie słyszałam i moim pierwszym odruchem było kojarzenie go z czeskim „Štědrým dnem”. Sięgnęłam jednak po dostępne mi w danej chwili materiały i stwierdziłam, że nie zgadza się data. Czeski „Štědrý den”  to dzień Wigilii Bożego Narodzenia, a wigilia – wiadomo to po czesku „Štědrý večer”. Szczodry dzień opisywany przez Szymika przypada natomiast dzień wcześniej i: „Dorośli w ten dzień obowiązkowo wypijali szczodrzoka, czyli kieliszek warzonki – ciepłej wódki zaprawionej przypalanym cukrem (karmelem). Z tym poczęstunkiem mężczyźni odwiedzali swoich krewnych i powinowatych oraz bliskich sąsiadów, składając im życzenia zdrowia, pomyślności i spokojnych Świąt Bożego Narodzenia [...] Najemni pracownicy – ci codziennie dochodzący, a nie stała służba domowa – od swych pracodawców otrzymywali w tym właśnie dniu tzw. wilijówke w postaci strucli, ryby i innych wiktuałów, a nawet pieniędzy. Duże zakłady przemysłowe wypłacały wynagrodzenia wyrównawcze zw. remuneracją, a sklepy spółdzielcze wyrównania udziałowe w gotówce. Stąd chyba wziął się później zwyczaj wypłacania 13-tej pensji. Także stali klienci w sklepach otrzymywali wiliówke – np. kaszę, mąkę, mak, rodzynki lub inne artykuły żywnościowe, a nawet rum. Klienci w sklepach otrzymywali kalendarze ścienne, a ich dzieci najczęściej cukierki”.

I wreszcie nadchodzi dzień 24 grudnia – Wigilia Bożego Narodzenia. Oto fragmenty opisu Jana Szymika, związanego z tym uroczystym dniem: „Wigilię, choć to był zawsze zwykły dzień roboczy, traktowano jednak jako tzw. „ małe święto”, w którym obowiązywał dawniej ścisły post. Od samego rana panował wszędzie świąteczny nastrój oraz wzajemna życzliwość i serdeczność. Tak było i w szkołach, skąd często było słychać śpiew kolęd i pastorałek. Nauczyciele opowiadali dzieciom o zwyczajach i obrzędach bożonarodzeniowych u nas, ale także nieraz jak obchodzi się je gdzie indziej na świecie, a katecheci opowiadali o Betleem i o Bożym Narodzeniu. Ubogie i biedne dzieci otrzymywały z funduszu Rady Opiekuńczej czy Rodzicielskiej podarunki w postaci najpotrzebniejszych im rzeczy, a „naukę” kończyło się w południe”. Dalej autor omawia te same zwyczaje wigilijne, które opisywaliśmy przed rokiem za Władysławem Młynkiem, że w wigilię rano trzeba było wcześnie wstać, bo kto się ociągał ze wstawaniem, przez cały przyszły rok był leniwy, że nie wolno było polegiwać, bo inaczej w przyszłym roku mogło się zachorować, a nawet umrzeć, że gospodarze krzątali się koło bydła, przygotowując dodatkową paszę dla inwentarza na całe święta, wystrzegając się jednak rąbania drewna i innych ciężkich prac fizycznych. Gospodynie natomiast kończyły przygotowania kulinarne i wypiekanie ciast, między którymi wyróżniała się strucla (chałka) z rodzynkami i migdałami, strudel z jabłkami, serniki, makowce oraz inne ciasta i ciasteczka. Z zup wigilijnych podawanych na Śląsku Cieszyńskim Jan Szymik wymienia – w zależności od domów – rybną, grochówkę i jarzynową. Pisze, że kobiety gotowały też kaszę jaglaną, kapustę, kompot i ziemniaki oraz smażyły ryby, przeważnie karpia. To właśnie m.in. ten karp skłonił mnie wcześniej do stwierdzenia, iż autor koncentruje się w swej książce bardziej na wyniesionej z domu rodzinnego tradycji „dolańskiej”. Nie ma tego tradycyjnego karpia u Władysława Młynka. Nie słyszałam o nim w opowiadaniach „Górali”. Sam Szymik zaznacza jednak, że „obfitość i różnorodność jadła zależna była od zamożności danego domu, a także od domowych zwyczajów. Nie ma więc na Śląsku Cieszyńskim jednolitych dań wigilijnych, a różnice wynikają nie tylko z obszaru zamieszkania [...] ale także ze względu na podział religijny (katolicy, ewangelicy). Zasadniczo wszystko jadło musi być postne, nie może być przyrządzane na tłuszczach zwierzęcych za wyjątkiem masła i śmietany. Jednak w niektórych wsiach beskidzkich w Wigilię spożywano nawet wieprzowinę, a to w najbiedniejszych domach niekatolickich. Stąd też przysłowie, że „Człowiek najy się dwa razy w roku – w tą świętą wilije i jak sie świnia zabije” [...] Wieczerzę wigilijną rozpoczynano zwykle wtedy, gdy na niebie ukazała się pierwsza gwiazda. Momentu tego niecierpliwie wypatrywały dzieci, którym całodzienny post zaczął się już mocno i porządnie dawać we znaki. Przed wieczerzą jednak wszystkie zwierzęta domowe musiały być nakarmione i oporządzone, a wszyscy domownicy musieli być wykąpani i świątecznie, czysto ubrani [...]Na stole wigilijnym, do którego bez wyjątku zasiadali wszyscy domownicy – a często zapraszano do niego także osoby stare i osamotnione – rozpościerano cienką warstwę wonnego, łąkowego siana wziętego nie ze stodoły, lecz bydłu ze żłoba (jaśli) i nakrywano je czystym białym obrusem. Pod obrus lub częściej pod talerze wsuwano każdemu złotą lub srebrną monetę, później banknot o większym nominale, żeby zawsze w domu były pieniądze. W niektórych domach wkładano tylko jedną monetę, ewentualnie banknot do modlitewnika – kancjonału. Zwykle dawano o jedno nakrycie więcej na wypadek, gdyby przyszedł ktokolwiek. Jest tak od czasu, gdy zaprzestano jadać ze wspólnej misy. Nakrywa się nawet dla czasowo nieobecnego domownika, jak np. syna w wojsku. Na środku stołu paliły się dwie świece, a między nimi stał krzyż. Lampy naftowe, później elektryczne, na czas wieczerzy wigilijnej gaszono. Obok świec i krzyża leżał kancjonał, z którego przed wieczerzą głowa rodziny lub najmłodsze dziecko umiejące już czytać odczytywało odpowiedni tekst (Ewangelię wg. św. Łukasza o Narodzeniu Chrystusa), po czym wszyscy na głos odmawiali Ojczenasz, Zdrowaś Maryjo i Aniele Boży. Następnie ojciec krótko przemawiał i zachęcał do wzajemnego łamania się opłatkiem i składania życzeń przeważnie zdrowia, spokojnych świąt i pomyślności. Nadłamany opłatek z odpowiednim wyprzedzeniem wysyłano także pocztą np. synowi w wojsku lub rodzinie, krewnym, powinowatym i dobrym znajomym, przyjaciołom mieszkającym daleko. W domach ewangelickich łamano się opłatkiem przeważnie dopiero po wieczerzy.

Na stole wigilijnym musiały być także klucze od domu i cały świeży chleb, miód, jabłka, orzechy i sól. Na czas wieczerzy domu nigdy nie zamykano, a domownicy starali się, by nie zasiąść do stołu bez łuski z ryby, zwykle karpia, w portmonetce, co wróżyło, że nigdy w niej nie zabraknie pieniędzy. Łuskę tę noszono przez cały rok. Tuż przed wieczerzą zapalano po raz pierwszy świece na choince, pod którą znajdował się betlymek – stajenka, a także podarunki – zazwyczaj najpotrzebniejsze dla każdego rzeczy, rzadziej zabawki i książki dla dzieci. Od tej chwili obowiązywało milczenie i nie wstawanie od stołu. W przeciwnym razie oznaczać to mogło niepomyślność lub nawet czyjś zgon.

Właściwa wieczerza rozpoczęła się, kiedy każdy otrzymał skibkę – kromkę chleba ze stołu wigilijnego, którą jadł posoloną. Chleb ten przed włożeniem do ust łamano. Skrowek – piętkę zaś odkrojoną z niego gospodyni przechowywała przez cały rok w domu, aż do następnej wigilii, aby nigdy nie zabrakło chleba. Przestrzegano, aby każdy przynajmniej skosztował nieco z wszystkich dań i by wszystko zjadł nie zostawiając podnosków – niedojedzonych resztek na talerzu. Podczas tej wieczerzy w izbie nie mogły się znajdować psy ani koty, a potraw było zawsze kilka. Do dziś dotrzymuje się zasadę nieparzystej liczby dań – najmniej trzech, ale zwykle pięciu, siedmiu, dziewięciu, a nawet jedenastu i więcej. Inni, wprawdzie nieliczni, informatorzy podawali, że dań powinno być dwanaście, jak Apostołów.

Wieczerza wigilijna w różnych domach była różna: u zamożniejszych była obfitsza, u biedniejszych zaś skromniejsza, lecz zawsze wystawna. Dawniej różnice te bardziej zarysowywały się między północnym obszarem dolańskim (Lachów Śląskich) a południowym obszarem beskidzkim (Górali śląskich) oraz leżącym między nimi pasmem przejściowym, które się ciągnie ze wschodu na zachód (od rzeki Białki po rzeką Ostrawicę) prawie że w linii wyznaczonej miastami: Bielskiem, Skoczowem, Cieszynem i Frydkiem. Różnice te uwarunkowane były jeszcze – i są nadal – aspektami wyznaniowymi, o czym wspomnieliśmy już, oraz innymi czynnikami życiowymi.

Wróćmy jednak do tych aspektów wieczerzy wigilijnej, które raczej można uogólnić na cały obszar Śląska Cieszyńskiego. I tak po chlebie z solą na pierwsze danie zwykle podawano kiedyś struclę (chałkę) posypaną piernikiem z gorącym mlekiem, powidlaną moczke – sos z rodzynkami i orzechami, a do niego kluski lub buchetki – słodkie ciasto, zupę grzybową lub jarzynową albo grochówkę z chlebem, lecz najczęściej gęstą zupę rybną na śmietanie, lub zasmażaną z grzankami. Dalej jedzono fasolę z powidłami, kiszoną kapustę z fasolą albo grochem i grzybami, a do tego ziemniaki, kaszę jaglaną z masłem, cukrem i cynamonem, kaszę gryczaną (pogankę) lub ziemniaki okraszone masłem z maślanką, grysik (kaszę mannę) z sokiem malinowym lub z masłem, cynamonem, piernikiem lub kakao albo ryż ugotowany na mleku, także z masłem, cukrem, wanilią i cynamonem; smażoną na oleju roślinnym rybę panierowaną (zasadniczo karp, ale też lin lub karaś) z ziemniakami i kompotem najczęściej z pieczek (suszu) śliwkowych, rzadziej jabłecznych i gruszkowych, rybę w galarecie (karp, szczupak, pstrąg) z bułką; strudel z jabłkami, rodzynkami, orzechami lub migdałami i z herbatą z rumem (według mojej wiedzy w wielu domach w wigilię nie podawano alkoholu w żadnej postaci – przyp. A.S.) ciasta, ciastka i ciasteczka. By zaspokoić pragnienie, na stole nie mogło zabraknąć źródlanej, czy studziennej wody. Do picia podawano też ugotowane w wodzie i osłodzone pieczki z dodatkiem cynamonu i cytryny lub soku z kompotów czy konfitur rozrzedzonych wodą [...] sałatka ziemniaczana lub jarzynowa do ryby na stole wigilijnym upowszechniła się dopiero po II wojnie światowej. Podobnie jak elektryczne lampki na choince. Po spożyciu wieczerzy i dziękczynnych modlitwach stołowych oraz odśpiewaniu przynajmniej jednej kolędy, rozdano prezenty „od Jezuska”  (nie od Mikołaja, jak praktykuje się w Polsce centralnej, bo Mikołaj swoje prezenty dostarczył już 6 grudnia – przyp. A.S.), znajdujące się pod choinką, których zwłaszcza dzieci nie mogły się doczekać, a następnie starano się przewidzieć różnymi wróżbami, jaki los czeka każdego z domowników w nadchodzącym nowym roku. Najpierw każdy z domowników gasił jedną z palących się na stole świec. Dym unoszący się prosto w górę wróżył zdrowie, szczęście i wszelką pomyślność, kierujący się w stronę okna lub drzwi zapowiadał chorobę lub odejście z domu, w stronę zaś cmentarza – niechybną śmierć. Potem każdy otrzymał jedno dorodne jabłko i cztery orzechy włoskie. Jabłko kroiło się w poprzek. Duża, regularna gwiazda w jego środku przepowiadała wszystko najlepsze. To samo wróżyły zdrowe jądra orzechów. Twardy, ciężko rozłupujący się orzech oznaczał ciężki kwartał lub miesiąc, robaczywy, zjełczały lub czarny oznaczał chorobę, a nawet zgon, i to w tym miesiącu czy porze roku, w jakiej kolejności natrafiono na niego. Jądra zjadano z miodem. Panny starały się dowiedzieć za pomocą różnych praktyk [...] czy w przeciągu najbliższego roku zdobędą galana – narzeczonego, a jeśli już go miały, czy do następnej Wigilii wyjdą za mąż. W tym celu stukały do drzwi chlewika i pytały znajdującej się tam świni: „Natka, za rok? Natka, za dwa?”. Za którym razem świnia zakróliła po tylu latach dziewczyna mogła się spodziewać wesela. Dziewczyny wychodziły na dwór i pilnie nasłuchiwały, z której strony zaszczeka pies, bo z tej właśnie strony, jak wierzono, nadejdzie galan – narzeczony [...] Chłopcy zaś nosili w naręczu drwa na opał. Składając je obok pieca liczyli poszczególne polanka – klocki. Liczba parzysta oznaczała dobrą wróżbę [...] Gospodarz i gospodyni szli do stajni i do obory, gdzie dawali koniom i krowom po opłatku. Dla bydła i koni pieczono tutaj specjalne opłatki koloru żółtego. Trzodzie zaś dawano następnego dnia rano niektóre resztki z wigilijnego stołu i trochę wigilijnego jadła. Tak samo częstowano drób. Psu rzucano kawałek chleba z ukrytym wewnątrz czosnkiem, żeby zawsze pilnował i czujnie strzegł domu i gospodarstwa. Do studni wrzucano kawałek skórki z wigilijnego chleba, aby nie wyschła i woda w niej była zawsze dobra. Istnieje przekonanie, że dokładnie o północy woda w studni na moment zamienia się w wino oraz wierzy się, że o północy zwierzęta domowe rozmawiają ludzką mową i niejeden z ciekawości podsłuchiwał je z ukrycia [...] Gdzieniegdzie po wieczerzy był zwyczaj strzelania z moździerzy, kluczy i petard [...] W domu śpiewano przy zapalonej choince kolędy i pastorałki, i najczęściej nie kładziono się do snu, bo na północ śpieszono do kościoła na jutrznię – pasterkę. Noc księżycowa wróżyła urodzajny rok. Obfitość gwiazd na niebie zapowiadała urodzaj ziemniaków i że kury będą dobrze niosły. Po jutrzni każdy śpieszył do domu. Kto zaś był opieszały w drodze powrotnej, zachowywał się tak samo w żniwa podczas sprzątania zbóż”.

Pamiętam z dzieciństwa większość opisanych tu zwyczajów wigilijnych, oczywiście z wyjątkiem tych typowo wiejskich. Z powodów oczywistych nie zanosiliśmy opłatka do stajni, ani do obory, ani też do chlewika resztek jedzenia ze stołu wigilijnego. Natomiast prawie nie pamiętam tego starego, tradycyjnego menu wigilijnego, które opisuje Jan Szymik. Lata mojego dzieciństwa to bowiem lata kartkowych przydziałów z dużym „P” i szamotaniny Mamy, by jakoś utrzymać rodzinę, której Ojciec spędzał wigilie w Dachau, nad talerzem zupy z buraka pastewnego.

Pamiętam, że choinka robiona była w domu z gałązek świerkowych, mocowanych do nawierconego kija i przynoszona przez „aniołki”, a właściwie jednego Aniołka, którym oczywiście była Mama. Były na niej jabłuszka i jakieś ciasteczka, był kolorowy łańcuch domowej roboty i inne ozdóbki z tektury i sreberek, a dominowały kawałki waty, przypominające śnieg. Orzechów nie było, a bo to niby skąd? Nikt z naszych bliskich nie miał orzechowca. Może na stole wigilijnym było parę orzeszków laskowych, zerwanych gdzieś na skraju lasu, w którego bliskości mieszkał Ujec ze Starką (stryj i babcia), bo tylko oni czasem pomagali Mamie, np. podrzucając trochę mleka od hodowanej przez siebie kozy, lub parę jabłek z jabłoni rosnącej w ich niewielkim ogródku. Pod choinką były natomiast prezenty. Nie zabawki, tylko coś ciepłego do ubrania przed nadchodzącą zimą, ale ileż z tego było radości. Tak się już nie potrafią cieszyć nasze wnuki, otrzymując pod choinkę kolejny samochodzik, lub inne, nawet bardzo kosztowne zabawki.

Zupełnie natomiast nie pamiętam, jakie dania stawiała wówczas Mama na wigilijnym stole. Z tego, czego nie wymienił Jan Szymik, majaczą mi się jakieś „nudle z makym i cukrym” – makaron posypany mielonym makiem i cukrem, ale to mógł być już okres powojenny... Wtedy nasze menu wigilijne na pewno nieco się zmieniło. Przykładowo, podawana do smażonego karpia sałatka jarzynowa wyparła ziemniaki, choć dodawanie do niej majonezu też widocznie początkowo przekraczało możliwości finansowe rodziny i majonez zastępowany był beszamelem z rozprowadzonym w nim żółtkiem. Co do joty zgadzają się natomiast wszystkie wypieki i to nie tylko te wigilijne, ale i „mikołajki” pieczone na Mikołaja, i pięknie wyplatana strucla, i strudel z jabłkami, i makowce, i serniki oraz liczne ciastka i ciasteczka, ale to wszystko dopiero jakiś czas po wojnie.

Jan Szymik, w swojej książce „Doroczne zwyczaje i obrzędy na Śląsku Cieszyńskim”, opisuje oczywiście nie tylko Adwent, a w nim zwyczaje wigilijne, które tu dość obszernie przytoczyłam. Kolejnym rozdziałem tej książki jest okres Bożego Narodzenia, który Autor dzieli na tzw. Święty Czas – od północy z 24 na 25 grudnia do 6 stycznia, czyli dnia Trzech Króli włącznie, okres wielu świąt kościelnych – oraz na okres zwykły, czas licznych zabaw, okres karnawału, zwany na Śląsku Cieszyńskim mięsopustem, kończący się środą popielcową..

Zastanawiam się nad przytoczonym na wstępie fragmentem wierszyka, z którego zaczerpnęłam tytuł swoich rozważań wspomaganych książką Jana Szymika. Powoli zanikają stare zwyczaje i nawet tę tradycyjną pierwszą gwiazdkę coraz trudniej dojrzeć na niebie, odróżnić ją od migoczących sztucznych satelitów. Zanikają stare zwyczaje, zanikają sprawdzone tradycje przodków. Przyswajamy sobie obce nawyki, nie zawsze lepsze od tego, co nasze własne. Pamiętajmy o przekazie pokoleń. Z tą myślą pobiegną do Was, naszych Czytelników, życzenia wszystkiego najlepszego w dniu 24 grudnia tego roku, w chwili „Gdy pierwsza gwiazdeczka na niebie zaświeci”.

Alicja Sęk

Drodzy Przyjaciele!

Życzymy Wam zdrowych i spokojnych Świąt Bożego Narodzenia oraz wszelkiej pomyślności w Nowym Roku. Oby był bez kryzysu, wojen i wzajemnej nienawiści!

Redakcja


Zaolzie-Polski Biuletyn Informacyjny, nr 12/2008 (60)
Redaktor wydania: Alicja Sęk

www.zaolzie.org
   Poczta el.:  kontakt@zaolzie.org

wersja do druku  MS Word  (doc)  

    powrót do strony głównej   www.zaolzie.org 

 

do góry