23 października
2009
Rozważania niepoważne Witolda Rybickiego (fragmenty)
Głos Ludu 3.X.09
[...]
Od soboty Ciocia Zosia – wciąż jeszcze
Trzęsie się i nieustannie – ma dreszcze
Po tych słowach prezydenta ER-PE
[...] ażeby nie być „grzechem”
[...]
Zaolzie to „dziecko
niechciane”
[...] Na chwilę przygarnięte – znowu opuszczone...
[...]
prezydenckie Expozé
asymilację znacznie przyspieszyć tu może
[...] PRAGMATYCZNIE
(a nie ROMANTYCZNIE)
[...] Według zasady „Ubi bene – ibi Patria”
„Gdzie
dobrze – tam Ojczyzna”
TRUDNE WYBORY
Nie dziwi mnie, że przemówienie
prezydenta Lecha Kaczyńskiego, wygłoszone na Westerplatte z okazji
70 rocznicy wybuchu II wojny światowej, w którym przepraszał za
domniemane „grzechy” przedwojennych polskich polityków, wzbudziło
na Zaolziu ogromne rozgoryczenie.
My w redakcji serwisu Zaolzie.org –
rodowici Zaolzianie mieszkający w Polsce – zanim staliśmy się cząsteczką
„grzechu” stanowiliśmy twardy elektorat pana profesora. Teraz też
jesteśmy kompletnie rozczarowani. Postawiono nas przed trudnymi
wyborami.
Ja
osobiście w swoim już dość długim życiu nigdy nie wyznawałam
zasady „ubi bene...”, z rozgoryczeniem przywołanej przez autora
„Rozważań niepoważnych”, których fragmenty przytoczyłam na
wstępie. „Mea Patria” – moją Ojczyzną – zawsze była
Polska, Polska bita, uciemiężona, bo tych kilku miesięcy
wyzwolonego Zaolzia moja świadoma pamięć nie sięga.
Najpierw była wojna, potem czeski
powojenny ucisk. Pamiętam nacisk na moich Rodziców,
którzy pomimo groźby deportacji z Zaolzia, gdzie mieli prawo
domicylu, nie posłali swoich dzieci do czeskiej szkoły.
Pamiętam wycie syren w lutym 1948, ogłaszające przejęcie władzy
w Czechosłowacji przez komunistów. Wiem, że niektórzy zaolziańscy
Polacy widzieli w tym promyk nadziei. Niestety. Skończył się jawny
ucisk czeskich narodowych socjalistów, rozpoczęła komunistyczna gra
pozorów. Pozornie zrobiło się lepiej, lecz starzy zaolziańscy
Polacy nadal tęsknili za swoją biedną Ojczyzną, znacznie
biedniejszą niż nie zniszczona na skutek działań wojennych Czechosłowacja.
Zaolzianie nie przestali być Polakami,
choć wymagało to wielu poświęceń.
Rozpoczął się proces szumnie zwany
asymilacją naturalną. Na czym wówczas ten proces polegał? Jedną z
metod było wmawianie ludziom, iż ojczyzną jest po prostu kraj
zamieszkania, drugą likwidacja znacznej części polskiego
szkolnictwa podstawowego. Kiedy pod pozorem tworzenia szkół
zbiorczych zamknięto wiele lokalnych podstawówek, wytrwali ci
najwierniejsi, ci dla których mimo wszystko najważniejsza była
polska Ojczyzna. Dla Niej zdolni byli poświęcić swoje „bene”.
Niestety nie zabrakło też pragmatyzmu. Czytałam, że na skutek tej
reformy „zasymilowało” się wówczas ok. 30 proc. zaolziańskich
Polaków. Dzieci oddane do miejscowych czeskich szkół, nie wymagających
skomplikowanego dojazdu, nigdy nie wróciły do polskości. Ba! Nie
wolno im nawet było posługiwać się miejscową, polską gwarą, choć
różnie ta ich czeszczyzna wyglądała . Nie uczono ich o polskich
korzeniach. Historyczna polskość tej ziemi stała się dla nich
tabu. To są dzisiejsi antypolscy „szkopyrtocy”, do których jak
ulał pasuje stare polskie powiedzenie o poturczeńcach...
W związku z naszą piękną zaolziańską
gwarą nasunęła mi się pewna dygresja. Telewizja Polska wyemitowała
niedawno program z okazji czterdziestolecia przeniesienia
się grupy zaolzian w Bieszczady (w r.
1969). Usłyszałam w tym programie, że ludzie ci posługują
się tam nadal zaolziańską gwarą, która jest mieszaniną
polszczyzny, czeszczyzny i niemczyzny. Jako przykład tej
„mieszaniny”, występująca w programie starsza pani podała słowa
„mycka, mantel, fusekle”. Jakoś trudno doszukać się wśród
tych wyrazów czeszczyzny i wiadomo z jakiego powodu. Czterdzieści
lat temu polska zaolziańska gwara była wprawdzie zachwaszczona, lecz
nie czeskimi, tylko niemieckimi naleciałościami, jako pozostałością
zaboru austriackiego. Zakładało się myckę na głowę, mantel
zamiast płaszcza i fusekle (skarpetki) na nogi tak samo, jak np.
mazowiecki chłop – z b. rosyjskiego zaboru – po
dzień dzisiejszy zakłada na nogi „walonki”, zaś w tamtejszych
miastach w stanie wojennym stano z kartkami w garści w kolejce „za
mięsem” (rosyjskie – za miasom), ale robotnik – z niemieckiego
– prosi kolegę, by mu podał „wychajster” (wihajster – wie
heisst er – to coś, jak się to nazywa?), stąd wniosek, że obcojęzyczne
naleciałości nie są czymś niezwykłym i to nie tylko na
pograniczu.
Tak się składa, że wiem co nieco na
temat emigracji w Bieszczady tej grupy zaolzian, o której była mowa
w telewizji. Była to kolejna, jak za czasów Komenskiego, emigracja
czeskich obywateli do Polski z powodów
religijnych. Nazywano ich sektą, lecz byli to ludzie określonych
zasad, wśród których dominowała powszechna na Zaolziu pracowitość.
Wsławili się nią w Bieszczadach, gdzie na kamienistych, połemkowskich
ugorach stworzyli dobrze prosperujące gospodarstwa. O tym wszystkim w
TVP nie wspomniano. Ważniejszy był mantel, mycka i fusekle. A
zaolziańska solidność, pracowitość i solidarność? O nich już
chyba mówić nie wypada, skoro zostaliśmy przez osobistość,
sprawującą najwyższą władzę w
kraju określeni „grzechem”.
Napisałam my, bo choć od ponad pół
wieku nie mieszkam już na tym skrawku oderwanej polskiej ziemi, nadal
czuję się zaolzianką i pozostanę nią do śmierci.
Moim dylematem absolutnie nie są wątpliwości,
gdzie moja Ojczyzna. Wiem to doskonale. Ze swoją identyfikacją nie
miałam nigdy problemu. Moim dylematem są w tym momencie całkiem
inne wybory, zbliżające się wybory prezydenckie.
Na
pewno nie zagłosuję na Donalda Tuska, człowieka, który –
pretendując na stanowisko głowy państwa – przed niespełna dwoma
laty, na samym początku swojego sprawowania urzędu premiera RP, w
związku z postulatem obrony interesów zaolzian, wypowiedział w
Ostrawie bolesne dla nich „nie, nie, nie...”. Trudno się w tej
sytuacji dziwić gorzkiemu stwierdzeniu autora przytoczonych na wstępie
„Rozważań”, że: Zaolzie to „dziecko niechciane” [...] na
chwilę przygarnięte – znowu opuszczone.
Czy
jednak po – chcę wierzyć, że nie do końca przemyślanym –
stwierdzeniu prezydenta (do tamtej pory mojego prezydenta) o
„grzechu”, nie mając pewności, że dokonał on rzetelnego
rachunku własnego sumienia i jego słowa, że liczy się przede
wszystkim honor i prawda nie są czczymi frazesami, zdecyduję się na
powtórzenie tej opcji? Już dość rozczarowań! Chyba pozostaje mi
tylko powrót do starej praktyki z czasów komuny, kiedy jedynym
sprzeciwem w niechcianych wyborach była absencja wyborcza –
zbojkotowanie wyborów. Nie przyczynię się w ten sposób do poprawy
sytuacji w swojej Ojczyźnie, lecz przynajmniej nie będę się musiała
wstydzić osobiście dokonanych wyborów, zwłaszcza czytając tak
bardzo poważne „Rozważania niepoważne” starego zaolziańskiego
aktora.
By
w konsekwencji nie zostać źle zrozumianą: nie wstydzę się za
Polskę i tych Polaków, którzy zawsze najbardziej cenili Wolność,
Honor i Ojczyznę. Nie wstydzę się za tych, na których prawość i
umiłowanie honoru powoływał się w swoim przemówieniu na
Westerplatte prezydent Kaczyński, uwłaczając im zarazem
obarczeniem ich wyimaginowanym grzechem, miast bronić interesów
swoich rodaków. Wstyd mi za ludzi władzy, którzy ze słowami Bóg-Honor-Ojczyzna
na ustach, nad dobro swojej Ojczyzny przekładają jakieś niezrozumiałe
interesy ponadnarodowe i wątpliwe przyjaźnie, bo moim nadrzędnym
dobrem jest Polska – moja Ojczyzna i to Jej interesów – we wspólnej
Europie i zintegrowanym świecie – powinni bronić nasi wybrańcy.
Alicja
Sęk
|